środa, 27 lutego 2013

Czekoladowo, z czekoladą, w czekoladzie ....


"Biochemia dowodzi, że nie ma różnicy pomiędzy miłością a dużą tabliczką czekolady." 
Adwokat diabła

Upraszczając oczywiście.

Czekolada jest dobra na wszystko.
Na niepogodę, na humor nienajlepszy, na deser, na śniadanie. Na niemalże zawsze.
Ja ją uwielbiam. Zażywam jako probiotyk. Na wszelki wypadek. Na lepsze jutro. Na zapas.
Kocham ją ponad wszystko.
Ciemną z porzeczkami, kawałami pomarańczy albo jagód.
Studencką z Czech. Z chrupkami z Nowej Zelandii.
Ostatnio wymyśliłam nawet, że mogłabym się trudnić tym jakoś, testerem być czekolady, czekoladek i polew czekoladowych.
Uwielbiam jej zapach i kolor - wszystko w niej uwielbiam poza kaloriami. Chociaż te przyjmowane w tym przypadku są tak przepyszne, że chyba ich nie nienawidzę nawet już.
Ostatnio Scraperka pisała o filmie "Czekolada" (można poczytać o tu) - oddaje on wszystko co o czekoladzie myślę.
Że jest magiczna.
Że jest substancją o właściwościach metafizycznych.
Że dla każdego inna, że jest jedyna.
No ubóstwiam ponad wszystko a w połączeniu ze świeżymi truskawkami! O mój Boże!
To już niebawem!

Ahh coś czuję, że mogłabym tak pisać o niej i pisać ... laudacje wszelkie - mówiłam z tym testerem - nadaję się!

Zrobiłam wczoraj a'propos właśnie - ciasto "brownie" iście czekoladowe.
Bo chora jestem. To zrobiłam je "na zdrowie".
Wpakowałam w nie 3 tabliczki czekolady, którym na początku jak w przepisie nakazali - zrobiłam kąpiel. Boże mój - co za zapach.
I jakoś tak jak w kuchni się kręcę i jeszcze do tego sama w domu jestem uwielbiam muzyki słuchać, takiej co mi się właśnie kojarzy ze słodyczem jakimś. Padło na Amelię. Ona też piekła to swoje ciasto.
I upiekłam też ja.

Śmiesznie tak z zarzuconym aparatem przez szyje miksując jedną reką i drugą robiąc zdjęcie i jakoś trzymając jeszcze w powietrzu garnek robić zdjęcia. Ale podoba mi się takie twórcze gotowanie :)





Dorzuciłam tam kilka orzeszków i żurawiny...takie oto efekty mojej małej kuracji czekoladą :)
Takie wyszło:




I jeszcze coś czekoladowego do tego wszystkiego.
Bo na walentynki dostałam czekoladki od męża. Wiem - już pisałam. Ale pod postem dostałam mnóstwo informacji i komentarzy takich jak "dlaczego nie ma zdjęcia?"
No to nadrabiam, postanawiam się poprawić i załączam zdjęcia cudownych czekoladek.
Oto i one :)
Właśnie konsumuje białe serduszko (w środku kokosowe) MNIAMI!



piątek, 22 lutego 2013

Pozytywnie zakrzywiona czasoprzestrzeń... (część III)

Witam serdecznie. To już ostatnia z części "Pozytywnie zakrzywionej czasoprzestrzeni". Najbardziej wolna. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Oczywiście :)
Zapraszam na weekend!

Część pierwsza opowieści znajduje się tutaj

Część druga opowieści znajduje się tutaj

 
Weekend zaczyna się w piątek. Czyli już. Właśnie teraz.
Najbardziej jednak lubię sobotę. Za niedzielą nie przepadam - bo to taka zapowiedź poniedziałku i trochę zbytnio z nim kontrastuje. No chyba, że niedzielny poranek - to już inna kwestia :)

No ale właśnie - piątek.
Szczególnie po wyjściu z pracy następuję wielkie "uffff" i głęboki oddech wolności.
I już jakby mniej muszę, wolniej biegnę, rozglądam się i nie mam w głowie listy zadań do zrobienia. Jest świeżo.
Jeśli nie mam w planie obowiązkowej uczelni to weekend jakby dłuższy sie wydaje. Mogę robić wszystko.
Mogę dłużej spać. A to luksus. Mogę pić wino i jeść dłużej, delektować się wszytskim.
Czasem, jedzeniem, widokami.
Dom jest jakoś jaśniejszy w weekendy. Sprząta sie przyjemniej, powietrze jest bardziej wywietrzone, stół z kwiatami i gazetą. Właśnie! To uwielbiam szczególnie w weekendy. Bo ja ogólnie mam takie zaprzeszłe spojrzenie na niektóre sprawy. Taką sprawą jest wszędobylskie masowe wszytsko. No nie lubię. Tych wszytskich automatów zamiast książek, plików mimo że pomocnych to takich bezdusznych i tej całej nadprodukcji.
         Ale jest jeden wyjatek. Przyznaję. Empik.
Trochę mi podpadł i go nie lubię za to, że przez niego umarły małe śliczne księgarnie. Takie ze sprzedawczynią z powołania. Takie z "Masz wiadomość". Ale z drugiej jednak strony budzi we mnie uczucie kulturalnego luksusu, wolności i takiej jakiejś dostępności informacji wszelkiej -wygody.
Bo ja uwielbiam z P. iść do tego Empiku na pierwsze piętro i zamówić sobie herbatę czy kawę w wielkim kubku. I siedzieć tam tak i kartkować gazet tysiące. Na które nie trzeba tracić pieniążków, można tylko wziąć i pooglądać. Poinspirować się. Coś zapisać w kalendarzu. Adres, nazwę. Cokowiek. Uwielbiam. Można też książki poczytać oczywiście i muzyki posłuchać. Ale ja wolę zdecydowanie kartkować. Bardzo. Polecam.
I na takim kartkowaniu mi czasem mija pół wieczoru. Drugie pół to jeżdżenie autem po kochanych uliczkach miasta. Uwielbiam i kocham ponad wszystko. Ostatnio doszłam do wniosku, że trochę kosztowny ten mój relaks. Benzyna w sumie na takie przejażdżki to tyle samo wynosi co zabieg na dłonie w SPA. Ale zabieg by mnie tak nie zrelakował. Nie pochłaniałabym zapachów zza szyby i obrazów, muzyki.
Weekend jest dobry.
         Bo w weekend często się coś tworzy. Gotuje się. Dobiera starannie składniki, dodaje się dużo czosnku i bazylii. Wszytsko jest takie pomidorowe i z sałatą. Pachnie morzem. I to śródziemnym.
         W weekend sa także filmy. Ja bardzo rzadko oglądam jakiekolwiek a w weekend owszem. I wtedy jest też czas na blogowanie. No bo ja lubię robić dwie rzeczy na raz.
         W weekend mozna też bezkarnie tracić czas siedząć w kawiarni. Ale takiej prawdziwej, gdzie robi sie kawę z syfonu i wszytsko jest takie fair traid. Jakoś lżej na duchu wtedy.
Wtedy też ludzie mają czas dla siebie. Więc są też spotkania. Z przyjaciółmi, z rodziną. Nadrabia się bezpośrednie spotkania. Są śmiechy i wspomnienia. Cudnie.
         Jak tylko zacznie sie wiosna w weekend będę chodzić na spacer nie tylko z P. ale też z aparatem. Będę fotografować wszytsko i cały czas. Wiem to już. A potem będę zamęczać tymi fotografiami wszytkich tu.
        W weekend można też pisać więcej. Co mi w duszy gra. A gra w weekend jakby więcej. Można też chodzić do kina, choć to wolę w tygodniu - to taka moja pocieszajka i umilacz czasu. I do teatru - a do teatru to ja zawsze mogę. Bo kocham chyba nawet bardziej niż to kartkowanie powyżej. Uwielbiam.
       A i właśnie! Weekend to jest też po to żeby móc wyjechać. Żeby podziwiać góry na przykład. Wdychać tamto powietrze, męczyć mięśnie nóg wspinając się, pić tam grzane wino. Podróże są potrzebne bardzo. Mi. Mam tak, że czasem już nie mogę. Duszę się i ucieczka myślami w góry nie pomaga. Muszę realnie tam być. Choć na chwilę. Muszę po prostu bardziej niż cokolwiek. Nastraja to pozytywnie, dodaje energii i wszystko staje sie bardziej kolorowe.
         Weekendy są potrzebne.
Czasami zastanawiam się czy nie byłoby lepiej mieć siedem dni w tygodniu wprost proporcjonalnie odwrotnie podzielone niż teraz. Ale pięć dni wolnego to chyba za dużo. Mogłoby nas rozpieścić za bardzo. Jest dobrze jak jest. Doceniam bardziej czas. Dbam o niego roztropniej i dokładniej.
Już teraz czuje jak wszytsko spowalnia...biegnę ale wolniej. I jakoś inaczej. Po to by chwilę uchwycić i cieszyć się czasem. Nie po to bo trzeba.





środa, 20 lutego 2013

Pozytywnie zakrzywiona czasoprzestrzeń... (część II)


Część pierwsza opowieści znajduje się  tutaj

Zaczyna się dzień pracy....
stos maili, z których w każdym ktoś oświadcza, że właśnie teraz, zaraz a najlepiej na wczoraj czegoś potrzebuje i mocno chce. Że coś muszę, i że coś powinnam. 
Zaraz. Wszytsko ale za chwileczkę. Najpierw kawa.
Idę więc przez korytarz.
- "Cześć" - Ktoś się wita i uśmiecha!
- "Cześć. Ale masz śliczny sweter" - odpowiadam i chwalę. Bo miała śliczny. Mocno, mocno zielony z wełny taki. Uroczy.
- "Aaa dziękuję. Dostałam od Cioci z Danii" - spoglądając na sweter i dotykając dłonią drugiego rękawa.
- "No tak. Nie wątpię. Wiedziałam, że nie może być łatwo osiagalny" - odpowiadam z uśmiechem. Bo tak jest zawsze gdy pytam kogoś, gdzie Jego śliczna rzecz, w której właśnie się zakochałam została zakupiona. Zawsze od cioci z Danii, albo na wakacjach w Hiszpani, od siostry skądś tam albo z lumpeksu wygrzebane. Więc już postanowiłam nie pytać. I odkąd nie pytam - sami mi komunikują o niemożliwym zakupie.
Idę więc dalej po tą kawę, po drodze mijam kilka osób i wymieniam się uśmiechem i kilkoma zdaniami.
Miło tak rankiem.
Zrobienie kawy rano to bardzo poważna sprawa. Bo przecież dobra kawa decyduje o dobrym dniu. Taki mam mały rytuał więc na wszelki wypadek wącham trzy razy mleko sprawdzając czy przypadkiem nie jest popsute, dodaję szczyptę cynamonu, zalewam odpowiednią ilością wody i mieszam wydobywając cudny aromat. Dzierżę kubek (mój własny, zakupiony przez P. specjalnie do pracy) w dłoni i idę z powrotem już szczęśliwsza i bardziej obudzona samym zapachem.

Jestem i mogę teraz prawie już pracować. Prawie, bo jeszcze śniadanie i przegląd blogów. Cuda cudeńka tworzone przez bloggerki i ich teksty nastrajają jeszcze lepiej. szczególnie po przeczytaniu z grubsza wiadomości - po czym mam wrażenie żyję w nieszczęśliwym kraju morderców, gwałcicieli i oszustów. Brrr..nie czytam tego więcej. Na przekór dołączam na facebooku do grupy z wdzięczną ideą niesienia optymizmu! :)

I dopiero teraz mogę uzupełniać rzeczy na wczoraj, na zaraz na za chwilę. I tak osiem godzin czasem więcej. Spotkania, które mało co wnoszą, ale może wnoszą..i docenię to kiedy mnie już tu nie będzie, jakieś telekonferencje i tysiące wiadomości i informacji. Czasami niektórzy się nawet tu kłócą - trochę jak w przedszkolu. Z zewnątrz wygląda to  śmiesznie nawet.
Ale nie ważne. Po ośmiu godzinach jest to co ważne.
Wracam do domu. Można by rzec, że dzień zaczyna się raz jeszcze. Albo po drodze P. mnie zabiera, albo druga opcja - tramwaj. Lubię to bardzo. Widać wtedy jak ludzie uciekają od siebie wzrokiem gapiąc się za szybę, przez któej przecież jak każdy będący właśnie w tramwaju dobrze wie, nic nie widać. Nie widać bo w tramwaju jasno a za szybą zmrok. Wszytsko się odbija. Ale mimo wszytsko gapimy się za szybę. Żeby uniknąc kontaktu wzrokowego. A gdyby tak czasem sie właśnie spojrzeć na kogoś i uśmiechnać? Albo zagadać? Olaboga!
Kiedyś chyba tak było. Na filmach nagranych dziesiąt lat temu tak właśnie było. Chcę tak znowu.
Wysiadam. Idę jeszcze po małe zakupy. W warzywniaku jak zwykle przyjemnie, a w mięsnym te dwie śmieszne panie. Śmieszne bo jak się poprosi "20 deko tej szynki" to i tak na końcu dostaje się 28. Więc wiedząc to i chcąc 20 deko, mówię: "Poproszę 10 deko..." i wtedy dostaję 20. Pocieszne na prawdę.
Idę jeszcze kawałek chodnikiem i myślę. Myślę co muszę. Bo okazuje się, że trochę jeszcze muszę. Napisać muszę to, wysłać tamto, obiecałam jeszcze zrobić chustecznik decupage'm. Zdjęć trochę chciałam popstrykać i znów tak ciemno, a może wyprasuję w końcu tę stertę ubrań? No i jeszcze do babci na chwilę. Aha i właśnie! Chciałam przecież iść na siłownie, już przeciez wczoraj miałam iść i dać sobie wycisk. A co ugotować na jutro? A na dzisiaj na kolację? Nie wiem nie wiem. Ale zimno!

Rzeczywistość weryfikuje.
P. kupił świeży chleb. A jak świeży chleb to wiadomo, że to najlepsze co może być - więc się zapycham. Takim chlebem z masłem i solą albo pomidorem czasem jeszcze dodatkowo.
Potem jeszcze czekolada. Bo ewidentnie spadł cukier. Nagle.
Potem szybko na jutro kanapki robię, obiad gotuję. Przy okazji rozbijam dwa kubki i kaleczę się w reke trzy razy. Sierota. Potem biegam szukając plastra. Oczywiście go nie ma. Wyszedł.
P. dokańcza pichcenie a ja zajadam smutki i swoje gapiostwo czekoladą. Wpadam w rozpacz, w otchłań rozpaczy, że będę gruba! Że już jestem!
Idę zaparzyć herbatę z ziołami na odchudzanie. Po niej jeszcze bardziej chce mi sie słodyczy. Zawsze.
Ok. Biegniemy dalej. razem biegniemy więc biegnie się dobrze.
Babcia. Uczelnia bo coś trzeba donieść, zanieść, wypełnić, podpisać. Na portierni dyskusja i negocjacje, że nas nie wpuszczą po jest 20:00! Wpuścili w rezultacie. Zawsze się tak kończy. Może mają procedury? Pewnie tak.
Ok. I siłownia. Biegnę. Teraz to już na serio. Pokonuję wręcz siebie :)
Czuje sie coraz bardziej czerwona a to nieczęste ze względu na moją karnację ciemną, mam nawet zadyszkę, czuję, że zaraz wybuchnę ale nie. Za wszelką cenę przebiegnę tyle ile sobie wyznaczyłam... potem zadowolona z siebie bez sił całkowicie żadnych rozciagam swoje obolałe ciało. I myślę...Bo miałam jeszcze wyprasować i muszę wstawić do lodówki ugotowany obiad bo sie zepsuje. I co ja jutro ubiorę?  Biegnę znów myślami.
Wracając autem jako pasażer się relaksuje. Uwielbiam to - mogłabym jeździć po zmroku w moim mieście w kółko i słuchać muzyki. Dziwny sposób na relaks. Ale cóż poradzić. Dobrze, że jakiś jest. A w piątek wieczorem to już w ogóle uwielbiam. Kiedy po całym tygodniu czuję jak spada ze mnie cały ciężar "muszę" w rytm muzyki i z każdą zmianą widoku zza szyby.

Po przejażdzce. Pakuję coś tam do tej lodówki nieszczęsnej, coś napiszę, ale już nie wyprasuję - znowu! Mam wrażenie, że ogarniam robiąc bałagan kolejny, kąpię się i padam. Padam. Podziwiam kobiety, które robią to samo i mają jeszcze dzieci. Podziwiam, zazdroszczę i mam nadzieję, że kiedyś też będę taka silna.
I tak to był dobry dzień. Nie lubię odkładać nic na potem. Tzn życia nie lubię odkładac na potem. Na potem natomiast zawsze odkładam sprawy urzędowe, papierologię i biurokrację. Ale odwiedziny, gotowanie właśnie takiej a nie innej potrawy, rozkoszowanie się byciem razem to priorytet!
Leżę. I w głowie mam myśli moc. Jak będzie wyglądać jutro, jak wyglądało dziś. Co muszę szybko, co muszę wolniej. Co muszę. Muszę bo mi coś ucieknie. A nie chcę - chcę brać udział. We wszytskim czym się da. Nie lubię jak mnie coś omija i jak coś przenoszę na jutro. Trzeba rozciągać czasoprzestrzeń. Na tyle ile to możliwe.
Kiedyś profesor powiedział mi, że sztuką nie jest zarzadzanie czasem ale zarządzanie sobą w czasie. Miał rację.

Wolę weekendy. Każdy woli. Żadne odkrycie. Każdy woli je jednak z różnych powodów. Ale o tym następnym razem...


poniedziałek, 18 lutego 2013

Pozytywnie zakrzywiona czasoprzestrzeń... (część I)

Od momentu wstania z łóżka prawą nogą biegnę choć staram się tego nie robić. Tzn. nie biec. przynajmniej nie tak szybko.
Mimo wszytsko...
Przygotowani, do startu....start!
Toaleta, łazienka, jeszcze tylko na chwilę ciepła kołdra, no dosłownie na sekundkę małą...
łazienka bo się rozczochrałam znowu. Ubranie. W co ja mam się ubrać?
Jak zwykle nie mam, jak zwykle nie w to co chciałam, bo jakoś akurat dziś nie leży. No jakby na inną osobę kupione było.
No dobrze tylko jeszcze buty...jej te nie pasują. Może te? Nie. Te też nie. Jejkuuuu nie mam w czym iść, no nie mam butów dobrych.
A właśnie i jogurt jakiś albo zupa od babci co by mi kiszki marsza nie grały. I tak będą grały. Po weekendzie mam żołądek bez dna, na metr szeroki albo nawet na dwa. Pochłaniam wszytsko jak leci.

Dobrze zamykam drzwi i wołam windę. Klucze masz? - Pyta P. Nie mam przecież nigdy nie mam - odpowiadam. Jak zwykle będzie musiał na mnie czekać po pracy. Zjeżdżamy windą w dół. A zawsze sobie obiecuję, że będę schodzić i przy okazji zrzucę pół grama. Ale nie. Nogi mi jeszcze ewidentnie śpią. Pada. Deszcz. Śnieg. Deszcz ze śniegiem. Znowu trzeba odsnieżać. Uroki zimy. Śnieg super - ale przed świętami. Po Nowym Roku jakby szary padał.

Jedziemy....korki, każdy się wpycha - ja lubię być pasażerem, słuchac muzyki i zza szyby obserwować. Wlecze się ten świat rano mimo, że pędzą wszyscy. Rzeka płynie leniwie, psy jakby na smyczy z zamkniętymi oczami szły. Dzieci wesoło podskakują bo idą do szkoły - pewnie W-F pierwszy mają. No bo czemu podskakują? Albo plastykę. W sumie w pracy też godzina W-F by się przydała - wliczają się do czasu pracy. Muszę to zgłosić, może dostanę punkt za aktywność i innowację? Lepiej nie.

Wysiadam tylko ja i drepczę zbierając ulotek dziesięć - czytam oferty codziennie te same idąc do pracy. Dostaje po drodze też kilka gadżetów do zup i sosów. Mijam kawiarnie i zastanawiam się  dlaczego ludzie nie pija kawy w kawiarniach rano? Chcę na Bałkany. Tu, teraz, natychmiast! Idę dalej prawie zgrabnie po niewygodnej kostce, zaglądam ludziom w okno patrząc jak zawsze o tej samej porze piją kawę, wodę, tamte dwie w banku plotkują, kilka osób czeka na busa, który zawiezie ich na budowę. Tak myślę - są ubrani ewidentnie roboczo. Ładnie - na zielono. Idę. Wielki neonowy zegar pokazuje, że się spóźniłam. Złośliwiec jeden. Też mu kiedyś pokażę!

Jestem, otwieram jedne drzwi i wciskam guzik wołający windę. A miałam przecież chodzić na pieszo! Ale nogi chyba dalej jeszcze nie dostosowane do wspinania się jakiegokolwiek. Jadę windą. Jest w niej lustro. Niemiłosierne! Rano za nim nie przepadam. Szybko szukam szczotki do włosów - nie ma - zniknęła w czeluściach torebki. Trudno będę wyglądać jak..zawsze:) Bo już moje piętro. Szukam przy okazji jeszcze karty do wejścia - o jest! Przez przypadek wypadła wraz z czapką i dzięsiecioma ulotkami zaplątana w rzeczy, których w życiu bym się nie spodziewała w mojej torebce - nie wiem skąd one się tam biorą. Wchodzę do pracy. uff..

Mimo, że praca więc powinnam biec szybciej to jakby ciepły buch powietrza codziennie.
Pachnący kawą przy samej kuchni.
Idę dalej. Mijam kolejne pokoje - zapach owoców i muesli, gdzieś dalej pomidor i ogórek i czuję po prostu czuję, że z solą. Bez soli by tak nie pachniały.
Jestem u siebie. Jeszcze nie wiem czy w obydwu znaczeniach. Na pewno w tym pierwszym tak. W tym prostym.
...włączam komputer, zdejmuję płaszcz, pocieram ręce z zimna...
zaczyna się dzień pracy....


niedziela, 17 lutego 2013

Niedzielna inspiracje

Niedzielny poranek gości dziś na wielu blogach.
Widać - magiczny.
Bo w niedzielny poranek można chodzić niespiesznie, na boso.
Można w piżamie, w szlafroku, można poczochranym być przez poranek cały.
Bo tańczyć można głupio! Uwielbiam.
Bo można delektować się kawą dłużej i dokładniej niż w inne dni.
Można piec sernik i czytać gazety.
Długo i niespiesznie.

I à propos gazet właśnie.
Mam ciocię, która mieszka w Niemczech.
I gdy nas odwiedza przywozi zachodnie wspaniałości. Kiedyś były to żelki Haribo i inne słodkości w cudownie kolorowych papierkach.Teraz są one na wyciągnięcie ręki  w większych sklepach czy nawet jakoś zachodnia granica jakby bliżej była...
Ale nadal przywozi zachodnie wspaniałości, których u nas nie ma.
Gazety.
Najbardziej lubię Living at Home i Wohnen.
Cudowne zdjęcia, inspiracje, galerie, stylowe wnętrza.
Mam te same gazety od roku i od roku je przeglądam. Za każdym razem znajduje w nich inne cudowności. Wszystko takie idealnie dobrane, ciepłe, wełniane, drewniane i piękne.
A oto kilka zdjęć:





Lubię tak czasami pooglądać, przekartkować kilka stron. Wzdycham sobie wtedy do nich i marzę i urządzam moje mieszkanie w głowie. Przestawiam meble, dokupuje różne wspaniałości.

A właśnie! Jeszcze ważna sprawa.
Dostałam w walentynki tulipany. Jest ich dziewiętnaście! I dostałam też czekoladki - ręcznie robione. Trochę żal je jeść są tak pięknie zapakowane.
Kochany ten mąż! Polecam zamążpójście :)


Życzę udanej niedzieli. Takiej leniwej troszkę, słodkiej i pachnącej!

czwartek, 14 lutego 2013

Miłość od pierwszego wejrzenia


Od kochanej Wisławy Szymborskiej:

                                                                                    "Miłość od pierwszego wejrzenia"

Oboje są przekonani,
że połączyło ich uczucie nagłe.
Piękna jest taka pewność,
ale niepewność piękniejsza.

Sądzą, że skoro nie znali się wcześniej,
nic między nimi nigdy się nie działo.
A co na to ulice, schody, korytarze,
na których mogli sie od dawna mijać?

Chciałabym ich zapytać,
czy nie pamiętają-
może w dzwiach obrotowych
kiedyś twarzą w twarz?
jakieś "przepraszam" w ścisku?
głos "pomyłka" w słuchawce?
- ale znam ich odpowiedź.
Nie, nie pamiętają.

Bardzo by ich zdziwiło,
że od dłuższego już czasu
bawił sie nimi przypadek.

Jeszcze nie całkiem gotów
zamienić się dla nich w los,
zbiżał ich i oddalał,
zabiegał im drogę
i tłumiąc chichot
odskakiwał w bok.

Były znaki, sygnały,
cóż z tego, że nieczytelne.
Może trzy lata temu
albo w zeszły wtorek
pewien listek przefrunął
z ramienia na ramię?
Było coś zgubionego i podniesionego.
Kto wie, czy już nie piłka
w zaroślach dzieciństwa?

Były klamki i dzwonki,
na których zawczasu
dotyk kładł się na dotyk.
Walizki obok siebie w przechowalni.
Był może pewnej nocy jednakowy sen,
natychmiast po zbudzeniu zamazany.

Każdy przecież początek
to tylko ciąg dalszy,
a księga zdarzeń
zawsze otwarta w połowie.



Kocham ten wiersz :)

Cudownego dnia!

wtorek, 12 lutego 2013

Po stronie "czarosfery"

Blog.
Średnia nazwa w brzmieniu na określenie narzędzia czarów. Tak myślę.
Powinna być bardziej dźwięczna, chociażby melodyjna trochę bardziej.



Kiedyś byłam po tamtej stronie. Zastanawiałam się po co komu takie "obnażanie się".
Albo nie zastanawiałam się właśnie. A mogłam. Doszłabym wcześniej do wniosków dzisiejszych.
Bo to "obnażanie się" to dla mnie takie małe tęsknoty.
Za bliskością i rozmowami szczerymi.
Ktoś skomentuje - "to wyjdź dziewczyno do kawiarni i spotkaj się ze znajomą".
To nie takie łatwe. Kawiarni w moim mieście mnóstwo co prawda ale znajomych co piją w nich cokolwiek po pracy na palcach jednej ręki. I przecież nie można tak z nimi co drugi dzień. Albo można może - mam nadzieję, że niektórzy z Was mogą.
Ja trzymam kciuki, że też kiedyś tak będzie.
Na razie korzystam z bloga - po mojemu narzędzia czarów - takiej różdżki, co po wymachnięciu raz w prawo i trzy razy w lewo rysując kolorowe kółka w powietrzu i zaklinając pozytywnie rzeczywistość, po drugiej stronie sfery się jest.
Blogosfery po mojemu sfery czarów - czarosfery :) Ładnie. Mi się podoba.

W tej czarosferze jest ....magicznie.
W czarosferze jest umownie i moralnie. Jest barwnie.
Każdy - lecz przeważnie jednak każda- inna a jednak wspólną część mamy. Kluczową.
Nienazwaną.
No bo nie wiem jak nazwać tą ogromną siłę i chęć.
Tą pasję tworzenia.
I ekscytację każdym komentarzem i opinią.
I przede wszystkim te rady, pocieszenia, uśmiechy i uściski.
Nikt nikogo do tego nie zmusza a mimo wszystko ma miejsce.
To coś na kształt wzajemności.
W czarosferze jest swobodnie.
I mimo anonimowości wiemy o sobie to co jest najważniejsze.
W czarosferze, po tej drugiej stronie, jest tak jak być powinno wszędzie.
Słonecznie, estetycznie, dobrze i pozytywnie.

"Obnażanie się", małe tęsknoty czy jakkolwiek by to nie nazwać to przecież nic innego jak wewnętrzna prośba, wołanie czy próba czegoś....nienazwanego.
Niekoniecznie tak jest łatwiej. Koniecznie tak jest po prostu.

Uwielbiam tę drugą stronę sfery.
Wystarczy wymachnąć raz w prawo i trzy razy w lewo kolorowe kółka.
I wówczas rzeczywistość ulega przekształceniu, jak w krzywym zwierciadle trochę. W tę lepszą stronę. Ładniejszą.
Przekształceniu w wioskę lub ogół jak zwykła mówić encyklopedia. Gdzie każdy gospodarz w swoim ogrodzie sieje i sadzi najpiękniejsze okazy a potem o nie dba i pielęgnuje.
Przekształceniu w czarosferę przepełnioną tym co sprawia, że z zamykającymi się już powiekami i zmęczeniem całym chce się jeszcze coś napisać. Okrasić to tematycznym zdjęciem a rano czekać na to, co gospodarze sąsiednich ogrodów o tym sądzą. I cieszyć się i być pełną podziwu, że im się chce pisać te myśli i zdania. Że się w ogóle chce. Piękne.


Dobranoc moi mili w tę ostatnią noc karnawału...
:*:*:*


niedziela, 10 lutego 2013

To był tydzień "w kolorze pomarańczy"

Na początku żeby oddać magię i niesamowitość tego co się wokół dzieje proponuję włączyć muzykę i wtedy zacząć czytać:



Co za tydzień!
Czy to za sprawą podjęcia prób wszelkich żeby było lepiej. A może postanowień.
Czy też po prostu? Czy to Wasze życzenia. Nie wiem. Ale jest lepiej. Jest dobrze. Jest bardzo dobrze!
Ostatnie dni to proces nieustającej zmiany na lepsze. Aż oczy otwieram ze zdziwienia i rozglądam się w okół za czarodziejem, wróżką, aniołem.

Wszystko zaczęło się od wtorku kiedy podjęłam decyzję o lepetitka.blogspot.com.
Nagle ni stąd, ni zowąd okoliczności zaczęły się zbiegać poprawnie. Dziwne. Nigdy tak nie było. Nie to, że się nie cieszę - po prostu zaskakująco pozytywne to dla mnie. I dobrze. Przecież właśnie na to czekałam.

I tak na początek stało się coś, o czym marzyłam długo długo. Tzn. marzyłam i ja i On*. To coś to cztery ściany. Własne. Trochę też zielonego przed nimi i co najważniejsze w miejscu idealnym dla nas. Miejscu gdzie wracać się chce od zawsze i na zawsze. W miejscu gdzie pachnie porami roku.

Chwilę potem, nagle zdarzyło się drugie coś. Coś, na co czekałam kilka długich miesięcy. Trzymając kciuki przez ten cały czas zdarzało się nie to co powinno, kłody pod nogi, wiatr w oczy. I nagle w ubiegłym tygodniu tak nieoczekiwanie. Ahh...to coś tyczy się mojego życia od ósmej do szesnastej, więc jego dużej części.

Sobota i niedziela leniwe. Jak nigdy. Nic nie muszę. Mogę to co chcę. Zrobiłam czekoladki bo mam na to czas. Jadłam lody bo miałam ochotę. Obejrzałam film. Przeglądnęłam miliony stron wirtualnych i tych namacalnych szukając inspiracji bo uwielbiam. I jeszcze świeci słońce.

Wszystko dzieje się tak po prostu. Ot. Jak w bajce się czuję. Jak na karuzeli w wesołym miasteczku. Wszystko jest kolorowe, wszystko się uśmiecha i kręci.

I właśnie. Jak pisałam obejrzałam film. A to dzieje się bardzo nieczęsto. W kinie owszem, ale w domu jest to rzadkość. Nie umiem się nigdy skupić, muszę coś jeszcze zawsze mieć w zanadrzu do robienia.
A wczoraj było inaczej. Zupełnie.
Obejrzałam Amelię. Wiem - późno, ale tak właśnie. Po raz pierwszy. I się zakochałam. W Paryżu po raz  n-ty, w atmosferze tego miejsca, w zdjęciach i w muzyce. W muzyce dzięki, której można pokochać akordeon. I w fabule istnie bajkowej jak ta moja ostatnio. W niemożliwościach, w wyobraźni, w marzeniach. Cudownie. Tak dużo tego szczęścia ostatnio, że nawet Amelia budzi we mnie podejrzenia - akurat taki film akurat w takim momencie życia? Wszystko zbiega się w pozytywną całość. Zaskakujące.

* Mąż. Cudowny On. Dobry duszek z dobrymi oczkami. Uwielbiam dobrych ludzi.



"Czasy są ciężkie dla marzycieli." - "Les temps sont durs pour les reveurs."

Cudownego wieczoru!

piątek, 8 lutego 2013

"Tego czegoś" potrzebuję!


Najcieplej i najlepiej jak tylko mogę dziękuję Wam!
Za to, że się przenieśliście ze mną. Że wyruszyliście w kolejna podróż.
Tak po prostu.
Dziękuję.
Dziękuję też za te wszystkie komentarze, pełne życzeń i rad. Ważnych i cennych.
Czytałam je po kilka razy żeby je zapamiętać, wpoić do głowy mojej, przyczepić tam do ścianek, żeby przypadkiem nie uleciały.



Chciałabym mieć taką odwagę, dojrzałość i madrość w sobie jaką mają niektórzy.
Ci niektórzy, którzy to przejść obojętnie potrafią obok złośliwości w swoją stronę.
Ci, którzy je słyszą doskonale ale też doskonale ich nie słuchają.
Którzy nie wnikają, nie przyjmują, odmawiają mądrą asertywnoścą.
Chciałabym.
I wiem, że nie tylko chciałabym, ale też powinnam i muszę.
Tylko wciąż nie wiem jak, sposobu więc szukam.
I myślę i wierzę, że chyba ją tylko po swojej własnej drodze znaleźć można.
I może każdy znajduje ją czy odkrywa w innym czasie czy miejscu.
Bo każdy przecież ma inna tą drogę.
Taką z zakretami, wyboistą, ze skrzyżowaniami, z dziurami...
I właśnie pokonanie tych powyżej sprawia, że nagle jest. Nagle.
Ta odwaga, mądrość. Nie wiem jak to nazwać. "To coś".
I wtedy wartość swoja się zna i samoocena jest na normlanym, własciwym poziomie.
Jest jak być należy.
Wtedy się już nie jest gąbką co wsiąka.
Taką książką zażaleń ani też dziennikiem uwag niekoniecznie konstruktywnych. Już nie jest się.
Jest się prawdziwie sobą. Zawsze.
Chciałabym, powinnam i muszę.
Żyłoby się ot tak po prostu.
Nie martwiąc się co inni powiedzą a jeszcze gorzej - pomyślą!
Nie marwtiąc sie co inni powiedzą...
Nie martwiąc sie.

Ponieważ muzyka łagodzi obyczaje. Ponieważ akurat ta wpisuje się w temat.
I ponieważ słucham jej dziś dziesiąty już raz.




 Do usłyszenia i cudownych chwil życzę!


czwartek, 7 lutego 2013

Na nowo - kontynuując

Cytując kochaną Szymborską:

"Każdy przecież początek to tylko ciąg dalszy,
 a księga zdarzeń zawsze otwarta w połowie.”


Witam serdecznie,

nowa odsłona, nowy też etap.
Nie było innego wyjścia. Można powiedzieć, że uciekłam, schowałam się i żyję nadzieją, że mnie nie znajdą Ci, którzy szukać niepowinni. Strasznie to smutne, że nie mam w sobie tyle obojetności i nie potrafię przejść obok czegoś obojetnie. Wszystko chłonę jak gąbka. Dlatego wszytsko trzeba zacząć od nowa. Albo nie. Wszystko trzeba kontynuować ale bez niektórych.

Nie oddzielam tego co było kreską ani grubą ani cienką, ani w sam raz. Można powiedzieć, że nawet łącze myślnikiem, klamrą lub spinaczem. Bo to wszystko co zostało stworzone do tej pory było ( i nadal jest!) cudownym zeszytem z didaskaliami i zagiętymi rogami stron z dopiskiem "sekret".

To, że musiałam się spakować zamknąć drzwi i przeprowadzić złożyło się z nowym etapem w życiu. O wszytskim napiszę. Powoli i spokojnie. Dokładnie.
Na razie chciałam się przywitać i serdecznie zaprosić stałych gości oraz tych nowych do ...
do dzielenia się uśmiechami, smutkami, obawami i nadziejami.

Ściskam mocno i wierzę, że w blogowym labiryncie można odnaleźć zaprzyjaźnione dusze.